Łowienie dorszy

Łowienie dorszy

Nad morze jeździłem od lat. Wakacje, urlop, luz blues i pewnie dalej bym tak robił, gdyby nie…
W ubiegłym roku po raz pierwszy przyjrzałem się „wyładunkowi” wędkarskiego kutra i od razu popędziłem do sklepu. Wziąłem co mi polecono, wykupiłem pozwolenie, dogadałem się z Szyprem i wio! Moje mgliste pojęcie o dorszowaniu osłodziła pogoda i obecność rzetelnych fachowców. Pojawiły się pierwsze ryby, ten i ów holuje, a ja – jak pracowałem kijem tak pracuję. Efekt, lepiej nie mówić. Góra, dół, góra, dół, raz, drugi… setny. Przetestowałem cały dostępny arsenał, a te złośliwe bestie… Powiało drażniącą bezsilnością. Natarczywe myśli świdrują, że przecież coś umiem, nie od dziś łowię, więc… Mam dość, jadę po swojemu!
„Sandaczowanie” dorszy okazało się prawdziwym wybawieniem. Dotychczasowe szerokie ruchy zastąpiłem „narwiańskimi” poderwaniami kijem i na kiju pojawił się mój pierwszy – ten ze zdjęcia. Zabawa trwa! Zauważyłem, że im cięższy zakładam pilker tym lepiej łowię. Przedtem prowadziłem poleconą mi w sklepie „setkę”, teraz dojechałem do dwa razy cięższego i jest jak należy. Trochę bajeruję w toni, następnie opuszczam kij i walę przynętą o dno. Jeden skok i łup, drugi skok i łup, poderwanie – siedzi. Ciężka to praca dla nie-przyzwyczajonych. Ręce bolą. Szumi w głowie. Sześć sztuk leży w skrzynce. Powrót i już planuję następny wyjazd.
Kilkanaście wypadów skończyło się podobnie, więc zacząłem „przeglądać” zdobytą wiedzę i wyciągać wnioski. Mając na myśli własną „biedę”, sugeruję wszystkim początkującym (bo doświadczonym nie ośmieliłbym się podpowiadać), że zupełnie nie opłaca się jechać pierwszy raz na dorsze pod wpływem impulsu – rozczarowanie pewne jak w banku. Nie, nie chodzi o sprzęt, a o całkiem ludzkie słabości, czyli głęboką niewiedzę i „daninę” dla Neptuna (z całego serca polecam zabranie ze sobą jakiegoś środka zapobiegawczego). Jeśli zaś chodzi o niewiedzę, to przede wszystkim dotyczy ona sprzętu, czyli wędziska, kołowrotka i linki oraz przynęt. Kij maks. 2,70 m o masie rzutowej do 250 g, kołowrotek tani i duży (powiedzmy osiemsetka). Linką niech będzie plecionka o wytrzymałości około 20 kg (mocniejszej nie polecam, bo przy braku wprawy i solidnym zaczepie, można stracić sprzęt, palec lub po prostu najeść się strachu). Przynęt, w dobie kosmicznych technologii, jest tak wiele, że ich kształtem i kolorem nie warto zaprzątać sobie głowy. Liczy się tylko masa i sposób prowadzenia (miejscowi zalanymi ołowiem rurkami leją przyjezdnych aż miło). Dobre „polskie” pudło, powinno zawierać dwu kotwicowe przynęty od 100 do 250 -280 g. Jak prowadzić? Tak jak najlepiej się umie! Łowicie sandacze na spinning, to sandaczujcie. Łowicie okonie, to okoniujcie.
Nie ma tu reguł i brak zasad – fantazja przede wszystkim. Z czasem dowiecie się, obserwując innych, jakie bajery zastosować. Tymczasem -bądźcie sobą. Dobrze dobrana przynęta solidnie napnie linkę i pozwoli na wyraźne czucie dna. Wszelkiego rodzaju „finezje” mszczą się wleczeniem przynęty lub zbyt długim kontaktem z wrakiem, a to kosztuje.
Acha! – pamiętajcie o zasięgnięciu języka, którym kutrem naprawdę watro popłynąć – z dobrym Szyprem łowią wszyscy, ze złym – no cóż, popatrzycie jak łowią obok, z sąsiedniego kutra. Ale to pieni!
Do zobaczenia. Spróbujcie jak najszybciej.