Łowienie okoni

UKLEJKA ALBO NIC

Okonie odżywiają się stosownie do swojego wieku: jako „niemowlęta” jedzą głównie plankton, jako nieco starsze ryby – owady, larwy, ikrę i narybek innych gatunków, by wreszcie, w wieku dojrzałym, przejść na dietę czysto rybną. Urozmaicają ją od czasu do czasu rakami, większymi owadami i larwami, nie pogardzą żabą, dżdżownicą czy wężem, jednak ryby stanowią ich ulubione pożywienie.
Wniosek nasuwa się sam – jeśli ktoś chce łowić duże garbusy, musi im te ryby dać. Zwłaszcza, że choć wrzesień to prawdziwe „okoniowe eldorado”, aż do pierwszych chłodów żeruje on znakomicie, to przecież i w ten czas obżarstwa ma swoje gorsze dni. Nie chce jeść i nie ma takiej siły, która zmusiłaby go do ataku. No, prawie nie ma… Bo choć wzgardzi rosówkami i innymi frykasami, to żywcowi jednak oprzeć się nie będzie umiał.
Najlepsza, rzecz jasna, jest ukleja. Ale jeśli z jakiegoś powodu akurat jej nie ma, z powodzeniem zastąpią ją kiełbiki, jazgarze, małe krąpie, a nawet karasek-miniaturka.
Żywczyka zaczepiamy na haczyku nr 6 – 8, do tego przypon z żyłki maksymalnie 0,16, z równomiernie rozłożonym obciążeniem i doskonale wyważony spławik przelotowy. Ta doskonałość jest bardzo ważna: duży okoń, tak jak sandacz, gdy tylko wyczuje najdrobniejszy opór, natychmiast wypuści przynętę.

Teraz można zarzucać. Najlepiej w okolicy podwodnej górki, na ostrym spadzie przy brzegu, albo wprost w głębinę. Ustawić grunt tuż nad dnem, poczekać, zmniejszyć, poczekać, znów zmniejszyć – aż do skutku. I nieważne, że tuż obok kusi wędkarskie serce uciekająca w panice drobnica. To są okonie ledwie ćwierćkilowe, tych głębinowych, z czarnym grzbietem, aż granatowymi pasami tu nie ma…! One nie po-spolitują się z „trzciniakami”.

ZABAWA W CIĄGANEGO

No dobrze, ale jeśli ktoś nie lubi żywca jako metody połowu? Przecież nie zawsze będzie tak, że na świecie ciepło i wieje południowy, silny wiatr, wprawiający garbusy w konsumpcyjny amok, a na dodatek pozwalający założyć martwą rybkę, którą „ożywią” jeziorowe fale. Owszem, wielkie garbusy i sztormową pogodą z północnym wiatrem nie pogardzą. Ale co, gdy nie wieje wcale???
Ano, wtedy trzeba przynętą troszkę pociągać…
Odkryłam tę metodę przypadkiem, polując na węgorze, które absolutnie nie chciały brać. Po kilku ładnych godzinach, zrezygnowana, zaczęłam zbierać zestaw – i wtedy w wędkę łupnęło coś, co okazało się naprawdę sporym okoniem.
Rzecz jasna, zostałam. Zarzuciłam, poczekałam bezproduktywnie całą godzinę, znów postanowiłam wracać. I gdy tylko poruszyłam robakami na dnie, zaatakował je drugi wielki okoń. Wyciągnęłam z tego właściwe wnioski i od tego czasu bardzo często łowię jesienią okonie metodą, jak ją sobie nazwałam, „ciągania naturalnego”.
Zestaw do takich łowów nie jest skomplikowany: żyłka główna 0,18, przypon 0,15, trzy śruciny nałożone na metr żyłki w ten sposób, by najcięższa znalazła się z daleka od haczyka, a najlżejsza jakieś 10 cm od robaków, haczyk nr 12. Na końcu dżdżownice na małym plastikowym patenciku, który pozwala przymocować je do haka „bezkrwawo”, że tak powiem. Jeśli w sklepach wędkarskich patenciku akurat zabraknie, biorę haczyk o dłuższym trzonku, nawlekam nań kuleczkę styropianu (zwolni nieco opad przynęty, co dodatkowo wabi okonie), potem robaki, całość blokuję kawałeczkiem koszulki igielitowej. W ten sposób robaki można przeciągać nie tylko po dnie, ale i ponad roślinnością.
Zarzucam, zestaw opada. Czekam około minuty, podciągam o metr czy półtora, czekam, podciągam… W końcu czuję delikatne puknięcie i już wiem, że dziś nie wrócę znad wody „o kiju”.