Tylko jedna mucha

Przyleciałem z moją drużyną z Holandii do Ameryki specjalnie tylko na zawody „jednej muchy”. Rywalizacja zaczęła się w sobotę rano. Rzeka huczała, wartko niosła wodę, jednak nigdzie nie było widać wyskakujących pstrągów. Zdecydowałem się na czarną muchę Royal Wulff z dowiązanymi ekstra „nóżkami” z kawałeczków gumy i ogonkiem z pióra marabuta. Z odrobiną ołowiu na przyponie, dawała się prowadzić jak najprawdziwszy streamer. Przed południem chciałem łowić już bez obciążenia i gumowych „nóżek”, dzięki czemu moja mucha ponownie stałaby się najłowniejszą suchą muchą Ameryki. Zgodnie z obowiązującymi zasadami, haczyk nie mógł mieć zadziora. Wszystkie złowione ryby należało wypuścić do wody.

W rzece występowały dwa gatunki pstrągów: potokowe, zwane przez Amerykanów „pstrągami niemieckimi” oraz lokalna odmiana pstrągów tęczowych. Za każdą złowioną rybę otrzymywało się dwa punkty. Za rybę o długości ponad 30 cm punkty dodatkowe.

Nie wiem czy to pech, czy „normalka”, w każdym razie, jeszcze przed południem urwałem muchę po uprzednim złowieniu kilku pstrążków. Prawdę mówiąc, aż tak bardzo się tym nie przejąłem, gdyż zawody te nie ograniczały się tylko do łowienia ryb. Dla wielu startujących, dla mnie również, o wiele ważniejsze było poznanie nowych kolegów, rozmowy, jednym słowem: wymiana informacji. Jak popularne jest muszkarstwo w innych krajach? Jakie metody łowienia są tam preferowane, jakie muchy najskuteczniejsze? Co robią wędkarze dla ochrony środowiska naturalnego i utrzymania liczebności ryb na zadowalającym poziomie? Jakie jest nastawienie opinii publicznej do wędkarstwa? Rozmowy z kolegami okazały się tak interesujące, iż wcale nie żałowałem, że tego dnia nie łowiłem już ryb.

Przewodnicy przydzieleni do poszczególnych łodzi okazali się prawdziwymi fachowcami i wspaniałymi znawcami przyrody. Potężnie zbudowani, bez trudu radzili sobie z wiosłowaniem nawet w miejscach o bardzo rwącym prądzie. Łowisko znali jak przysłowiową własną kieszeń. Wiedzieli też, gdzie łosie przychodzą do wodopoju, gdzie ostatnio wyszedł komuś wielki pstrąg, gdzie prąd wody jest słabszy, a gdzie szybszy.
Od czasu do czasu podpływali z wędkarzami do maleńkich wysepek na środku rzeki, proponując dokładniejsze obłowienie jakiegoś miejsca. Wędkowanie z wysp było dozwolone w regulaminie zawodów.
W niedzielę wiał bardzo silny wiatr. Kładły się trawy, drzewa przyginały się prawie do ziemi. Przewodnicy musieli solidnie się napracować, gdy przychodziło im wiosłować pod wiatr.
Chciałem już wiązać wybraną muchę do przyponu, gdy mój przewodnik pokręcił głową. – Radzę łowić na imitację konika polnego – powiedział. – Dzisiaj, przez ten wiatr, bardzo dużo wpada ich do wody.
I rzeczywiście, na wodzie widać było kółeczka świadczące o zbieraniu czegoś z powierzchni. Przyjrzałem się jeszcze dokładniej rzece i zauważyłem, że na granicy nurtu płynął jeden konik polny za drugim.

Konik polny na łososiowym haczyku

Nie trzeba mnie było dłużej przekonywać. Byłem dobrze przygotowany, więc szybko sięgnąłem do pudelka po muchę imitującą konika. Wykonałem ją z sierści sarny jeszcze przed zawodami. Tak na wszelki wypadek. Dla zachowania proporcji, koniki polne naturalnej wielkości wiązałem na łososiowych haczykach nr 2.

Wybór przynęty okazał się strzałem w dziesiątkę. Ledwie posadziłem ją na wodzie, rozległo się cmoknięcie, coś się chlapnęło i konik polny zniknął mi z oczu. Zaciąłem, no i zaczęło się. Potokowiec fiknął przepiękne salto nad wodą, a następnie ostro ruszył w kierunku środka rzeki. Holowałem go bardzo ostrożnie, żeby nie zerwać przyponu. W końcu ryba znalazła się w łódce.

Do wieczora złowiłem dwanaście pstrągów, w tym największą rybę całych zawodów, pstrąga potokowego o długości 60 cm. Ostatecznie zająłem szóste miejsce, z czego jestem dumny do dziś, tym bardziej, że i koledzy z drużyny uplasowali się na bardzo wysokich pozycjach. Zawody wygrał Amerykanin Carter Andrews. Złowił szesnaście pstrągów, wszystkie o długości ponad 40 cm. Przez dwa dni używał jednej i tej samej muchy.